wtorek, 13 listopada 2012

Jak kot z myszą

     Jakiś czas temu byłam świadkiem niecodziennej sceny. Siedziałam ze znajomymi w altance na podwórku, koło nas biegała półdzika podwórkowa kotka. Tak, co to da się pogłaskać, nakarmić tym bardziej, ale jest wolna i chadza własnymi drogami. W pewnym momencie zrobiło się małe zamieszanie, jedna z kobiet wstała z krzesła, zanurkowała w krzaki, coś się tam zakotłowało... Cóż się takiego stało? Dziecko spadło z trzepaka? Znalazła zgubiony pierścionek? Nic podobnego! Po prostu kicia złapała wróbelka, a ta pani nie mogła patrzeć na cierpienie ptaszka i postanowiła zareagować. Widocznie nie był bardzo pokiereszowany, bo odleciał.


      Szczerze mówiąc, szczęka opadła mi do ziemi. Niestety, kiedy już wróciła na miejsce, nie wytrzymałam i zamiast siedzieć cicho, zaczęłam rozmowę. Próbowałam tłumaczyć, że jest to częściowo dzikie zwierze i polowanie ma we krwi, co więcej, jeśli się tego oduczy, może nie przeżyć na podwórzu. W odpowiedzi usłyszałam, że koty są okrutne, męczą swoja zdobycz, zanim ją zabiją, na co ta pani nie może pozwolić. W zamian za to woli tego kota regularnie dokarmiać, żeby nie musiał polować.
    Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko dokarmianiu takich półdzikich kotów, sama to robię. Czym innym jest jednak wystawienie im co jakiś czas pełnej miski, a czym innym wydzieranie zdobyczy z pazurów. Kot jest drapieżnikiem. I nie zmieniny tego. To, co mu wystawimy na talerzu, czy będzie to kawał kiełbasy, czy gotowa karma, też jest mięsem, czyli, nazwijmy rzecz po imieniu, kiedyś było żywym stworzeniem. Tyle!
    Staram się rozumieć ludzi. Mimo, że nie jestem wegetarianką, nie krytykuję tych, którzy mięsa nie jedzą. Jednak próba zmiany drapieżnika w roślinożercę jest moim zdaniem co najmniej dziwna. Jest to po prostu wbrew naturze. Dokarmiając wlka marchewką, nie oduczymy go polować, możemy za to doprowadzić do tego, że padnie z głodu. A tłumaczenie, że zwierzęta są okrutne... to po prostu głupie. Zwierzęta zabijają, żeby żyć, tylko człowiek morduje dla przyjemności, tylko człowiek niszczy własny gatunek. To dopasowywanie do świata natury własnych standardów. A jeśli ktoś wierzy (a skądinąd wiem, że ta pani tak), że ten świat stworzyła Osoba Mądrzejsza Od Człowieka, to może nie poprawiajmy go na siłę. Może najpierw zajmijmy się naprawianiem samych siebie. Ale to trudniejsze, niż zabieranie małemu kotu jego zdobyczy, prawda?

piątek, 12 października 2012

My way

   Na początek zadanie - proszę o wysłuchanie załączonej piosenki ;-)


   Już? Wysłuchaliście do końca? Żyjecie? To możemy zaczynać!

   Ciekawa jestem, co Wam przyszło do głowy podczas słuchania. Pewnie, że jest to żałośnie wyskrzeczana parodia pięknej pieśni. Albo, że wykonawczyni to połączenie Lady Gagi z Violettą Villas ze sporą domieszką Majki Jeżowskiej. Niby racja. Co prawda kobieta obdarzona jest genialnym głosem, więc pewne ekstrawagancje można jej wybaczyć, ale wbrew pozorom nie o muzyce chciałam tu pisać. Ta wersja pokazała mi drugą stronę medalu.
   Nauczyliśmy się tych słów  używać na potwierdzenie swoich czynów, zwłaszcza tych, które nie budziły zachwytów otoczenia. To co, że wam się nie podobało, I did it my way, czy też, jak głosi polskie tłumaczenie, żyłem, jak chciałem. Polska wersja jest nawet bardziej dosadna. Żyłem jak chciałem, a jak chciałem? To już nie ma znaczenia. Ważne, że słuchałem Swojego Głosu.
   Nina Hagen nie była pierwsza, wcześniej genialnie postawiła ten utwór na głowie grupa Sex Pistols. Nie będę Was katować kolejnym teledyskiem, ale warto przytoczyć fragment tekstu, gdyż ten został tu... powiedzmy ciut zmieniony.

      I've loved and been a snide
      I've had my fill, my share of losing
      And now the tears subside
      I find it all so amusing
      To think, I killed a cat
      And might I say not in the die way
      Oh no, oh no, not me
      I did it my way


   Tak, grunt to iść własną drogą, prawda? Ale przecież nie będziemy się na niej przedzierać przez chaszcze, co to, to nie! Chwasty trzeba powyrywać, bo są niewygodne. A właściwie, to dlaczego mamy się męczyć i iść pieszo? Lepiej jakąś wypasioną bryką. Z tym, że to wymaga kolejnych modyfikacji samej drogi, bo na trzeciorzędnej polnej dróżce zawieszenie może nie wytrzymać. Nie będziemy sobie żałować, jak już to od razu autostrada i prujemy 200 na godzinę. Budowa tejże oczywiście wymaga poświęceń. Przetniemy czyjeś podwórko, wyburzymy czyjąś chałupę, bo nie pasuje, bo to wiocha taka. Wytnie się parę drzew, zmieni bieg rzeki, osuszy jaką Rospudę czy inny badziew. I dalej, dalej, byle do przodu własną drogą przez życie gnać. 

   Komuś to przeszkadza? Chrzanię to, liczę się ja i mój pomysł na życie, czy też, wracając do języka angielskiego, My, Myself and I. A jak się komuś nie podoba, to kij mu w oko i kamieni kupę, I did it my way!
 

czwartek, 11 października 2012

Zmieniać, czy likwidować?


Oto jest pytanie!
Sklep, który zainspirował mnie do prowadzenia tego bloga od dwóch tygodni nie istnieje :-( Więc teoretycznie dalsze prowadzenie bloga nie ma sensu. Ponieważ jednak przyzwyczaiłam się do tego, że rzadko, bo rzadko, ale jednak piszę, co mi na wątrobie leży, pomyślałam, że może by tak pisać dalej, już nie w związku z konkretnym miejscem pracy, a ogólnie. 
Wiem, że byłam tu zbyt krótko, by zebrać wielu czytelników, ale tych którzy są proszę o opinię - kasować, czy zmieniać?

czwartek, 5 lipca 2012

Babcia na katafalk

   Ten post dojrzewał długo, bo aż od Wielkanocy. Są jednak sprawy, które, choć budzą emocje, są trudne do opisania. Nie wiadomo jak je ugryźć, żeby z jednej strony nie popaść w banał, z drugiej - w tani sentymentalizm. Ale nadszedł chyba czas, by się z tematem zmierzyć - po pierwsze długopis (dłubię sobie ten tekst na brudno) sam jakoś wskoczył mi do ręki, po drugie rano w tramwaju, tytuł, znowu jakby sam, wpadł mi do głowy. Piszmy więc - jak mawiał Fredro.
   W poście Żądza pieniądza wspominałam panią Agnieszkę, która zagląda do mnie po pracy. A pracuje w Domu Opieki Społecznej, instytucji - teoretycznie przynajmniej - pożytecznej wielce. Wiadomo przecież, że z wiekiem człowiek robi się coraz bardziej niedołężny, że nie zawsze ma rodzinę, która mogłaby go wspierać, niejednokrotnie wreszcie wymaga na co dzień specjalistycznej opieki, której dzieci, choćby nie wiem jak kochające, zapewnić nie potrafią. A tam wszystko jest - pielęgniarki, opieka medyczne... No po prostu... umierać, nie żyć!
   Temat pojawił się tuż przed Wielkanocą, kiedy rozmawiałam z panią Agnieszką o tym, że, święta, czy nie, niektórzy muszą iść do pracy. Wtedy właśnie pracująca w Domu Opieki pielęgniarka zaczęła się żalić. Ale nie na to, że nie ma wolnych Świąt, które inni spędzają z rodziną, ale na znieczulicę społeczeństwa.
   Większość jej podopiecznych stanowią ludzie, którzy codziennej opieki lekarza, czy nawet pielęgniarki, wcale nie potrzebują. Wielu z nich, mimo podeszłego wieku, nie jest wcale przykuta do łóżka, wychodzą z ośrodka na spacery, na małe zakupy. Jedna z pensjonariuszek była nawet kiedyś w moim sklepie, oglądał dziecięce ubranka, szukała czegoś dla prawnuczek. Rodzina upchnęła ją w przytułku, mimo, iż jest w pełni sprawna fizycznie i umysłowo, a ona myśli, jakim upominkiem sprawić im radość! Kiedy patrzyłam w tą ciemną, pomarszczoną twarz, chciało mi się wyć z rozpaczy!
   Oczywiście są i tacy pacjenci, który leżą w łóżkach i nie są w stanie o siebie zadbać. Jeżeli rodzina pracuje, rzeczywiście pojawia się problem, bo osoba taka nie może zostać na dziesięć godzin sama w domu. Tu instytucje zajmujące się opieką nad starszymi ludźmi mogą pomóc. Ale POMÓC, a nie ZASTĄPIĆ. Dlaczego babcia czy dziadek nie mogą spędzić świąt w domu, skoro reszta rodziny będzie się w tym czasie cieszyła swoim towarzystwem? Dlaczego nie mieliby spędzać w domu długich weekendów, a w zwykłe niedziele liczyć na dłuższe niż zdawkowe piętnaście minut odwiedziny? Z wypowiedzi pani Agnieszki wynika, że odwiedziny w takim ośrodku są rzadkością, a jeśli już ktoś wpada, to zaraz wypada z powrotem.
   O co tu chodzi? Boimy się widoku osób starszych, niedołężnych, bo przypomina nam, że nie zawsze będziemy piękni i młodzi? Cóż - trzeba cieszyć się życiem, korzystać z niego, w końcu czas tak szybko ucieka. A babcia? Babcia - na katafalk!

wtorek, 26 czerwca 2012

Dzień dobry?

   Pochmurny, deszczowy dzień. Drzwi się otwierają i do sklepu wchodzi pani po sześcdziesiątce. Zamyka za sobą drzwi i ze wzrokiem utkwionym we mnie idzie powoli w moim kierunku. Wytrzymuję spojrzenie. Siedzę za biurkiem i patrzę jej w oczy. Pani idzie, ja siedzę, ona patrzy, ja patrzę. Wreszcie , po pokonaniu mniej więcej połowy długości sklepu, odzywa się głosem mrożącym krew w żyłach:
   - Dzień dobry!
   - Dzień dobry - odpowiadam grzecznie, choc obawiam się, że nie udało mi się całkiem ukryc tonu lekkiej drwiny i będę teraz miała kaca moralnego przez dłuższy czas.
   "Dzień dobry" - dwa słowa, które każdy z nas wypowiada wielokrotnie w ciągu dnia, a jednak są i tacy, którzy mają z nim nie lada problem. Są tacy, którzy do sklepu, punktu usługowego, czy innego lokalu wchodzą jak do obory - ani be, ani me, ani pocałuj mnie w dupę.
   Cóż - rzec można - chamstwo i brak podstawowych zasad zdarza się wszędzie. Wspomniana wyżej pani należała jednak do innego gatunku. Ona nie dlatego się nie przywitała, że nie nauczono jej takiego postępowania. Ona życzyła sobie ZOSTAC POWITANA. Wyraźnie było to widac w jej oczekującym, a jednocześnie oskarżycielskim spojrzeniu. Ona jest tu klientem, a klient nasz pan, a poza tym ona ma (zaóżmy) 62 lata, a aja nie, więc powinnam ją pozdrowic pierwsza.
   Właściwie - co mi szkodzi? Korona mi z głowy nie spadnie przecież. Mogę się dostosowac.
   Otóż nie. Nie mogę. Nie zrobię tego, ponieważ w ten sposób utwierdziłabym pewien typ ludzi w mniemaniu, że są pępkiem świata i wszystko im się od życia należy. I nie. Nie uważam, że przewraca mi się w głowie. Znam swoje miejsce, wchodząc do jakiegokolwiek lokalu witam się pierwsza. Pozdrawiam ekspedientki coraz częściej (niestety) kilkanaście lat młodsze ode mnie. Nie oczekuję, że będą mi nadskakiwac tylko dlatego, że mam te swoje prawie czterdzieści lat.
   Na marginesie:
   Mam stałą klientkę wybitnie uczuloną na tego typu zachowanie. kiedy na horyzoncie pojawia się Pani Gburek, często pierwsza mówi "Dzień dobry" z okropnym grymasem, będącym parodią uśmiechu na ustach. Chyba zaczęło mi się to udzielac, bo niedawno, kiedy klientka weszła od razu z pytaniem:
   - A ta bluzka z wystawy, to ile?
Odpowiedziałam:
   - Dwanaście, dzień dobry.
   Ciekawe, czy zrozumiała.

sobota, 26 maja 2012

Małgorzata na emeryturze

   Niedawno miałam ciekawe spotkanie ze starszą już panią. Zaczęło się oczywiście od ciuchów, ale szybko przeszłyśmy na ciekawsze tematy, jak spędzanie wolnego czasu. Okazało się, że obie prawie nie oglądamy telewizji, wolimy same wybrać, co obejrzymy włączając sobie płytkę, czy w przypadku mojej rozmówczyni, kasetę wideo.
   I w tym momencie padło pytanie:
   - Czytała pani Mistrza i Małgorzatę?
   O tak! Czytałam! Czytałam nie raz, nie dwa, bo mniej więcej co rok czuję, że książka mnie wzywa, że muszę do niej znowu sięgnąć. Ile już tych lektur było? Nie wiem. Na pewno ponad dziesięć. I nigdy się nie nudzi, za każdym razem odkrywam ją na nowo.
  To pytanie tylko pozornie było nie na temat. Chodziło bowiem o serial rosyjski na bazie powieści, który moja klientka ma na kasecie i ogląda sobie wieczorami.
   - Kiedy nic mi się nie chce, idę na Małgorzatę - powiedziała z błyskiem w oku. - Oglądam w kółko i nigdy mi się nie nudzi.
   Ciekawe, sama tak myślę o książce.
   - Ostatnio oglądałam bal u szatana. A jaka ta Małgorzata jest piękna!
   Niestety nie znam serialu, ale koniecznie muszę zobaczyć! Płomienne spojrzenie pani Małgorzaty (tak ją będę nazywać) świadczy o tym, że jest tego wart. Swoją drogą, kiedy czytałam Mistrza pierwszy raz, w trzeciej klasie liceum, wciągnął mnie tak bardzo, że wzięłam książkę do łóżka. Kiedy bal się zaczął, zegar za oknem zaczął bić północ - niezła synchronizacja, prawda? Nie powiem, zrobiło to wtedy na mnie wielkie wrażenie, nastolatki myślą inaczej.
   Na koniec pani Małgorzata powiedziała:
   - Wysłałam ten film wnukowi, w Szkocji mieszka. A on do mnie pisze: Babciu, ale o czym jest ten serial? Odpowiedziałam: Jak sam nie zrozumiałeś, to ja ci nie wytłumaczę.
   Cóż, nie może być zbyt pięknie. Spotkałam miłą, inteligentną panią po siedemdziesiątce, znalazłam z nią wspólny język. Dla równowagi musiał pojawić się i wnuczek pusta główka. Takie jest życie.

niedziela, 6 maja 2012

Żądza pieniądza

Wstęp:
   Mam kilka stałych klientek, ten post nie będzie o jednej z nich, ale od jednej z nich się wszystko zaczęło. Pani Agnieszka pracuje rzut kamieniem od sklepu, ale mieszka daleko, stąd wpada do mnie tylko wracając z pracy. Często zagląda, robi rekonesans, a potem prosi, żeby jej to i owo odłożyć na parę dni. Zawsze zjawia się na czas, nigdy mnie jeszcze nie zawiodła. Pewnego dnia zadzwoniła z domu. Mówiła, że jest na zwolnieniu z powodu bólu kręgosłupa i prawie nie wstaje z łóżka. Ponieważ miała u mnie odłożoną kurtkę, prosiła, żeby jej nie odwieszać, ona, gdy wyzdrowieje, na pewno ją odbierze. Oczywiście zgodziłam się, kurtka wisi sobie z boku, przy ladzie i czeka na nową właścicielkę.

Teraz post właściwy:
   Do sklepu weszła młoda dziewczyna. Przejrzała, poprzymierzała, wybrała. Gdy płaciła wzrok jej padł na kurtkę odłożoną dla pani Agnieszki.
   - Ile to kosztuje? - Zapytała.
   - Jest odłożona. - Odpowiedziałam.
   - A jeśli bym pani od razu zapłaciła, nie musiałaby pani czekać.
   Tłumaczę więc, że kurtka czeka na stałą klientkę, która specjalnie upewniała się telefonicznie, czy ją dla niej odłożę.
   - Ale ja pani zapłacę od razu. - Pada znowu ten sam argument.
   - Proszę pani, - tłumaczę cierpliwie - jak by się pani czuła, gdyby dzwoniła pani do mnie leżąc chora w łóżku, dowiedziała się, że towar na panią poczeka, a potem dowiedziała się, że go komuś sprzedałam? Dlaczego miałabym się zgodzić?
   - Żądza pieniądza. Jak się robi interesy, tym się trzeba kierować.
   - Jak się nie chce stracić stałej klientki, trzeba się kierować danym słowem.
    - Może... ale ja myślę inaczej. Do widzenia.
   Czy jestem dziwna, niedzisiejsza? Czy naprawdę liczy się to, żeby sprzedać dużo i szybko z nikim się nie licząc? Wreszcie, gdybym złamała słowo, ucierpiałoby nie tylko moje sumienie. Pani Agnieszka poczułaby się oszukana i więcej by do mnie nie przyszła. Straciłabym stałą klientkę, co raczej nie pomaga w prowadzeniu interesów.
   Gdy młoda wyszła, pomyślałam sobie: Oj ty bździągwo, przeliczysz się jeszcze. Ktoś ci coś obieca. Ty mu uwierzysz, ale on pokieruje się nie danym ci słowem, a żądzą pieniądza. Poczujesz się oszukana. Czy przypomnisz sobie wtedy tą białą kurtkę, na której tak ci zależało, że chciałaś ją mieć za wszelką cenę?